O Wiśle i o twardej pięści miasta. Rozmowa z Przemkiem Paskiem
FACEBOOK |

kontakt



Ośrodek Działań Ekologicznych „Źródła”
ul. Zielona 27, Łódź
tel. 42 632 3118
www.zrodla.org

sponsorzy

Projekt „Aby dojść do źródeł, trzeba płynąć pod prąd” o wartości całkowitej 433.900 zł dofinansowany jest w kwocie 378.880 zł ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, a jego część pod nazwą „Łodzią po skarb – gra miejska i warsztaty dla uczniów dotyczące ochrony wód” o wartości ogólnej 43.458 zł jest dofinansowana w formie dotacji ze środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Łodzi w kwocie 25.050 zł (słownie: dwudziestu pięciu tysięcy pięćdziesięciu złotych).

Zgodnie z wymogiem WFOŚiGW musimy też podać w tym miejscu link do strony www.zainwestujwekologię.pl



patroni



1,5% podatku na zieloną edukację



O FUNDACJI JA WISŁA NA WIŚLE i O TWARDEJ PIĘŚCI MIASTA. ROZMOWA Z PRZEMKIEM PASKIEM


W kwietniu 2014 roku Fundacja Ja Wisła obchodziła dziewiąte urodziny. Należąca do niej barka „Herbatnik”, która stoi w Porcie Czerniakowskim, pamięta znakomite koncerty muzyki etnicznej, folkowe tańce w plenerze, kino pod mostem, spotkania przy ognisku i zimowe spacery. Stworzyliśmy tu społeczność: razem budowaliśmy tradycyjne łodzie, uczyliśmy się grać na bębnach, przychodziliśmy na przedstawienia teatralne. Fundacja Ja Wisła nauczyła tysiące warszawiaków innego spojrzenia na rzekę, pokazała jak z pasją i troską pielęgnować naturalny skarb Warszawy. Przez lata Ja Wisła łączyła działalność kulturalną, ekologiczną, społeczną i obywatelską. Podejmowała z władzami miasta debaty o strategii rozwoju rzeki, interweniowała, organizowała wydarzenia edukacyjne, akcje sprzątania brzegów i sadzenia drzew oraz protesty przeciwko zanieczyszczeniu Wisły.

W 2009 roku Zarząd Mienia Miasta wystawił Fundacji spory rachunek za użytkowanie terenu w porcie. Warszawa rewitalizuje Port Czerniakowski i nie przewiduje w nim miejsca dla Ja Wisły, fundacji która – pod względem pracy i zaangażowania – zadbała o ten teren dużo wcześniej niż miasto. Nie pomogło wstawiennictwo warszawiaków ani wielokrotne próby rozwiązania sporu. W momencie, gdy rozmawiamy z Przemkiem Paskiem, założycielem Fundacji, Ja Wisła ma się z dnia na dzień wyprowadzić i zlikwidować miejsce, które zmieniło spojrzenie na rzekę wielu z nas.



Przemek Pasek na tle barki Herbatnik. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

W świadomości warszawiaków Wisła do niedawna była podobno ciemną wodą, która porywa dzieci. Skąd się wzięły takie wyobrażenia?

Do połowy XIX wieku Wisła była domeną żagli i drewnianych łodzi służących do pływania po rzece czy łowienia ryb. Typowe życie na rzece – jak od tysięcy lat. XIX wiek przyniósł nową komunikację, po Wiśle zaczęły kursować statki, ale miasto przemysłowe produkowało też coraz więcej odpadów. Jeszcze przez chwilę w dwudziestoleciu międzywojennym nad rzeką są położone wspaniałe plaże, ale po II wojnie światowej następuje uprzemysłowienie kraju ciężkim przemysłem i zachodzi dramatyczna w skutkach zmiana składu chemicznego Wisły. Od lat 50. krzywa stężenia zanieczyszczeń w rzece lawinowo rośnie, osiągając apogeum w połowie lat 80., a zaczyna spadać dopiero w wyniku kryzysu.

Teraz Wisła staje się coraz czystsza, ale w pewnym momencie nie dało się do niej podejść, bo cuchnęła. Było okropnie. Kiedy wspólnie z Klubem Gaja i przy dużym wsparciu Biura Promocji zaczynaliśmy akcję BIG JUMP, której kulminacją była kąpiel kilkudziesięciu osób w Wiśle, wszyscy pukali się w głowę: przecież dostaniecie wrzodów, utopicie się, poumieracie od tej wody! Tymczasem okazało się, że w rzece można zanurzyć nogę, a nawet się wykąpać.

Pamiętasz jeszcze jak się to wszystko zaczęło?

W 2003 roku nie mieliśmy pomysłu na żadną organizację pozarządową czy inne działania nadwiślańskie. Była tylko barka, leżąca na dnie portu od wielu lat, która utkwiła mi mocno w głowie. „Herbatnik” był wówczas szesnastoma metrami zardzewiałej blachy, a na hasło Port Czerniakowski Google nie wyrzucało żadnej odpowiedzi. Wieczorem z kolei nad cyplem w porcie, można było spotkać grupę bandytów, co nie było niczym przyjemnym. Pamiętam, nawet odwiedzili nas kiedyś tacy panowie bez karków, którzy akurat regularnie spotykali się pod Trasą Łazienkowską niedaleko „Herbatnika”. Spotkanie nie wyglądało ciekawie.

I wtedy pojawił się pomysł na KinoMost, pierwsze plenerowe kino w Warszawie po Jutrzence z lat 60. Namówiłem dyrektora Wodociągów Warszawskich, żeby przywiózł 100 ton piasku i zrobiliśmy tę przestrzeń od nowa: rozsypaliśmy piasek na ziemi, na nim postawiliśmy leżaki, świeczki, ekran i stary projektor. Gdy na seans zaczęło przychodzić 150-200 osób, miejsce nabrało nowego kontekstu. Po ponadrocznym rozbiegu nieoficjalnych działań powstała Fundacja Ja Wisła.

Barka „Herbatnik” pełniła przez wiele lat funkcję placówki kulturalnej, sceny off-owej, miejsca spotkań i bazy wodniackiej – zatrzymywał się tam chociażby Marek Kamiński. Wokół barki organizowały się zbiórki harcerskie, a na projekty animacyjne przychodzili także niepełnosprawni. To miejsce służyło bardzo wielu ludziom. Może było proste, ale właśnie takie byliśmy w stanie stworzyć własnymi rękoma. Dotacje na działania Fundacji rosły w oczach, przeszliśmy z poziomu 5 tysięcy złotych do pół miliona w 2009 roku. Wierzyłem, że już za chwilę będziemy w stanie zorganizować poważną, potężną placówkę edukacyjną nad rzeką, gdzie powstanie Muzeum Wisły, którego sercem będzie Dworzec Wodny. Tymczasem wystarczy po prostu wyłączyć światło i my tam nie wytrzymamy.

Jedną z naszych pierwszych akcji było spontaniczne sprzątanie brzegów. Przyszli znajomi z rodzinami i zebraliśmy kontener – 12 metrów sześciennych śmieci. Zbiórka zakończyła się straszną awanturą w urzędzie miasta, ponieważ teren jest miejski i ma go doglądać firma, która pobiera za to pieniądze. A brudno było tak, że głowa bolała.



Tablica informacyjna nt. jesiotra ostronosego – z projektu Fundacji Ja Wisła. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

Fundacja Ja Wisła jednak usiłowała znaleźć w administracji miejskiej partnera do współpracy.

Rzeczywiście pojawił się problem, bo okazało się, że Urząd Miasta Stołecznego Warszawy ma kilkadziesiąt biur, natomiast o Wiśle nie ma z kim rozmawiać. Na początku udało się przekonać Biuro Kultury, żeby wzięło te sprawy na siebie – biuro zaczęło jako pierwsze ogłaszać konkursy, gdzie Wisła była wymieniona z „imienia i nazwiska”.

Tyle że animacja kulturalna nie załatwia podstawowych spraw, takich jak sprzątanie i objęcie opieką brzegów Wisły. Dlatego zgłaszałem na różnych konferencjach postulat do ówczesnych prezydentów Warszawy, żeby powołać odpowiedzialną za Wisłę komórkę organizacyjną. W końcu w 2006 roku został powołany pełnomocnik do spraw Wisły.

Kiedy urząd miasta dostrzegł nad Wisłą pole do działań, Fundacja miała w nich już spore doświadczenie. Jak układały się relacje obu instytucji?

Na początku pełnomocnik ds. Wisły, pan Piwowarski, miał bardzo słabą pozycję w mieście: jednoosobowe stanowisko bez budżetu i biurko bez komputera za drzwiami Biura Ochrony Środowiska. Był również niesłusznie atakowany przez media za to, że nic nie robi, a przecież dopiero zaczynał pracę i chciałem go wspierać. Przygotowaliśmy dla pełnomocnika plany dotyczące tego, co i w jakiej kolejności należy nad Wisłą zrobić. Aż kiedyś usłyszałem od niego informację, która utkwiła mi w pamięci, bo była dziwna: są naciski, żeby w mediach informowano częściej o tym, jak miasto działa nad Wisłą. Miasto, a nie Ja Wisła. Nie od razu to zrozumiałem. W każdym razie współpraca, która na początku wyglądała dobrze, zaczęła się sypać.

Udało się wprawdzie powołać Komisję Dialogu Społecznego ds. Wisły Warszawskiej, w której, z udziałem wielu ekspertów i profesorów uniwersytetu, pracowaliśmy wówczas nad planem rozwoju brzegów Wisły. Aż do momentu, kiedy dowiedzieliśmy się, że miasto zleciło i opłaciło zaprojektowanie takiej koncepcji z wolnej ręki, nawet nie radząc się komisji. Całe porozumienie, które wypracowaliśmy w ciągu roku – bo Wisła to bardzo wiele wizji i trzeba o tym rozmawiać – poszło na marne.

Potem powstał konflikt wokół przygotowań do Euro 2012. W ramach oczyszczania terenów nad Wisłą pod Stadionem Narodowym miasto próbowało wprowadzić ciężki sprzęt do rozbiórki pozostałości po starych plażowych prysznicach z lat 60. Zorganizowaliśmy happening, rozmontowaliśmy i wynieśliśmy ręcznie 16 ton gruzu do pasa drogowego, co spotkało się z bardzo złym przyjęciem ze strony miasta. Okazało się przecież, że nie trzeba wjeżdżać na brzeg kilkutonowym buldożerem ani wycinać drzew, tylko można to zrobić kosztem mniejszej ingerencji.

Przy okazji Euro2012 brzeg praski zyskał ścieżkę rowerową nad Wisłą, ale z drugiej strony – stracił sporo roślinności. Jak oceniasz te zmiany?

Fundacja nie protestowała w tej sprawie, staraliśmy się tylko przekonać urząd miasta, żeby zrobić to za pomocą klucza gatunkowego i wyciąć klony jesionolistne, które są gatunkiem inwazyjnym, przeznaczonym do wycięcia w planie ochrony obszaru Natura 2000 w Dolinie Środkowej Wisły. Protestowaliśmy z kolei wcześniej przeciw zrębowi zupełnemu, który planowano w tej okolicy. To zupełnie się nam nie podobało, pas roślinności jest potrzebny do zaizolowania piaszczystej plaży od ulicy. Poza tym w lesie są spotykane masowo dzięcioły czarne czy dzięcioły zielone. Myślę, że to wielka wartość. Kiedy zaczęła się wycinka, natychmiast pojawiły się kłótnie o dopuszczenie do tego terenu pilarzy, którzy cięli wszystko jak leci. Straciliśmy ostatecznie dobre relacje z urzędem. Może to cena, ale z drugiej strony, udało się nam zmusić urzędników do tego, żeby nie zniszczyli wszystkiego na tym terenie. Wydaje mi się, że chcąc dobrze żyć z miastem, powinno się założyć organizację pod nazwą „Miło i Przyjemnie o Wiśle”, bo jeśli mówi się wprost, że coś idzie źle, jest jakieś niedociągnięcie, coś powinno być zrobione inaczej, to dostaje się w zęby, a pięść miasta jest twarda.

Z jakimi kłopotami dla Fundacji wiązała się ta niechęć miasta?

Dopóki Biuro Kultury ogłaszało konkursy, zdobywaliśmy coraz większe dofinansowanie, co odbierałem jako uznanie dla poziomu i sposobu naszych realizacji. Natomiast w 2010 roku doprowadzono do tego, że tylko jedna organizacja miała realizować cały festiwal Przemiany nad Wisłą, czyli mieszankę różnych działań, co w tej formie nawet dla nas było przedsięwzięciem nie do udźwignięcia. Wyłożyliśmy się na jakimś prostym błędzie formalnym. Nikomu nie przyznano środków, a miasto przeznaczyło kwotę 3 czy 4 mln złotych dla Centrum Nauki Kopernik, które wydało dofinansowanie na festiwal Przemiany w ciągu trzydniowej imprezy. Mając wielokrotnie mniejsze fundusze bylibyśmy w stanie zorganizować długi i ciekawy sezon nad Wisłą. Ale te pieniądze można było wydać jak się chce, nawet w trzy dni. W rezultacie, Biuro Kultury przestało ogłaszać konkursy na działania nadwiślańskie i straciliśmy główny rdzeń finansowy, który otrzymywaliśmy od miasta.

Niedługo później powstał spór o teren pod Dechy, który zapoczątkował trwający do dzisiaj konflikt o miejsce dla Ja Wisły w pochylni portowej.

Dechy o powierzchni 10 na 10 metrów to drewniany podest zbudowany na potrzeby warsztatów tańców tradycyjnych. Leżały na otwartym, nieużytkowanym od 40 lat trawniku, w żaden sposób nie wykluczając terenu miejskiego, ale uznano je za rzecz niepożądaną w Porcie Czerniakowskim. Znam masę sytuacji, w których prawo jest naprawdę naginane i ludzie użytkujący tereny nadwiślańskie, korzystają z jakichś nieprawdopodobnie preferencyjnych warunków. Warszawiacy napisali do urzędu tysiące listów w tej sprawie. Po wielu miesiącach spór został rozwiązany na naszą korzyść w przeddzień drugiej tury wyborów prezydenckich. Tyle że kwota w tym czasie urosła do kilkunastu tysięcy złotych. Ówczesny wiceprezydent dał mi słowo honoru, że jak zapłacimy, to dostaniemy teren pochylni pod dzierżawę, o którą występowaliśmy od początku. Zapłaciliśmy, co nas prawie zrujnowało, a zamiast pochylni dostaliśmy propozycję przeniesienia się na Cypel Czerniakowski, czyli działkę bez dostępu do wody oddzieloną od Wisły ulicą. Musielibyśmy przycumować nasze łódki pod klubem Rejsy i zrezygnować z tożsamości Fundacji. Nie ma sensu przenosić „Herbatnika” do miejsca, które nie funkcjonuje. Przyjeżdżałbym tam tylko po to, żeby posprzątać puszki, zostawione przez kibiców Legii po meczu. Nie da się robić tego społecznie. Chyba że Fundacja prowadzi działalność wirtualną i nie posiada żadnych substancji fizycznych, których trzeba pilnować. Do utrzymania przystani potrzebny jest profesjonalny bosmanat, a minimalny koszt trzech bosmanów na zmianę to 80.000 rocznie. Pieniądze, o których Ja Wisła może pomarzyć.



Domek pływający Fundacji Ja Wisła. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

Jak w takim razie wygląda dzisiejsza sytuacja Ja Wisły w Porcie Czerniakowskim?

Nieustannie jesteśmy wzywani do opuszczenia terenu w ramach remontu portu, którego absolutnie – i to podkreślam – nie negujemy. Tylko ten remont powinien mieć większą skalę. Warto odkopać całą pochylnię stoczniową, nie tylko fragment pod „Herbatnikiem”. Jest tam zabytkowy brukowany bulwar, który należy wydobyć, a miasto chce to zastąpić betonem. Reszta portu już została wyremontowana. Miasto mówi, że w tym roku zacznie pracę w dolince i barka „Herbatnik” będzie musiała zniknąć. Właśnie wracam stamtąd: rozmontowuję teraz schody i pomału wszystko utylizuję przy pomocy bezdomnego, który tam mieszka. Przypuszczam, że barkę trzeba będzie w najbliższym czasie pociąć i zezłomować.

Fundacja Ja Wisła podjęła szereg prób komunikacji i propozycji rozwiązania sporu. Jak miasto ustosunkowało się do prośby o profesjonalne mediacje i spotkanie z Hanną Gronkiewicz-Waltz?

Zamiast pani prezydent na spotkanie przyszli pełnomocnik ds. Wisły i pełnomocnik ds. organizacji pozarządowych. Mieli dla nas tę samą ofertę co rok i dwa lata temu – musimy się stamtąd wynieść. Na ostateczną prośbę o mediacje nie ma żadnej odpowiedzi, nawet pisemnej deklaracji: tak czy nie. Urzędnicy czują się bardzo mocni w roli właścicieli miasta. Obywatele są potrzebni do fotografii, podobnie jak Komisja Dialogu Społecznego, o ile rozumuje po myśli urzędu. Patrząc z perspektywy czasu na Komisję ds. Wisły Warszawskiej, widzę że zaczynało się od ludzi, dla których Wisła była pasją, choć niekoniecznie byli z nią związani zawodowo. Przestali przychodzić, gdy zaczęli dostrzegać, że czas, który poświęcają na uchwalanie różnych uchwał jest kompletnie marnowany przez miasto. Dzisiejszy skład Komisji jest zupełnie inny niż na początku i miasto jest w stanie przegłosować w niej każdą uchwałę. Kiedy usiłowałem przekonać, że planowany remont pochylni w Porcie Czerniakowskim powinien odbyć się zgodnie z poszanowaniem dziedzictwa kulturowego i że w zleconej przez miasto inwentaryzacji są rażące błędy, podważające wartość tego miejsca, 90% komisji głosowało zgodnie z ideą miasta. Wyczerpałem już wszystkie możliwości formalne i miasto zrobi tam, co zechce. Niestety, taka sytuacja panuje prawie w całej Warszawie. Moim zdaniem w Porcie Czerniakowskim szykowana jest działka „pod deweloperkę” i wszystko, co mogłoby przeszkodzić takiej inwestycji, jest likwidowane. Może się mylę, a może nie. W każdym razie, wielkie ideały Fundacji, czyli remont Dworca Wodnego czy Muzeum Wisły w dolince, w zderzeniu z brutalną rzeczywistością relacji z miastem okazały się po prostu snem.

Miesiącami ciągnący się spór, wezwania do zapłaty i opuszczenia terenu zepchnęły organizację na granice prawa. Tymczasem Fundacja sama występuje jako oskarżyciel w sprawach nielegalnych wysypisk, które są namacalnym przykładem łamania tego prawa.

W 2008 roku monitorowaliśmy zanieczyszczenia nad Wisłą w ramach dofinansowania z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Wtedy wyszły na jaw nielegalne wysypiska odpadów budowlanych, z popiołów paleniskowych, z elektrowni. W dwóch przypadkach wnieśliśmy zawiadomienie do prokuratury, co zaowocowało sprawami karnymi, w których Fundacja jest oskarżycielem posiłkowym albo świadkiem. Te sprawy nadal trwają. Dzikie wysypiska nad Wisłą nie są sprawką organizowaną przez jakiegoś cwaniaczka. Obnażają stopień niedowładu państwa na poziomie ochrony przyrody i gospodarki odpadami. Tymi sprawami powinny zająć się specjalistyczne oddziały przeznaczone ds. przestępczości zorganizowanej, natomiast nie robią tego i przypuszczam, że nie bez powodu. To miliony metrów sześciennych ziemi i gruzu z Warszawy, które trafiają w próżnię, znikają, wyparowują. Dawne tereny zalewowe w okolicach Karczewa, gdzie mogły być poldery, pola i łąki, zostały w ten sposób trwale przekształcone. Trafił tam między innymi gruz ze Stadionu Narodowego.

Jakie działania Fundacja realizuje obecnie?

Od kilku lat nie mamy żadnych dofinansowań, a ja już wypaliłem się w walce z urzędem miasta i nie chcę tego powielać. Powinniśmy liczyć na siebie, więc Ja Wisła funkcjonuje poprzez odpłatną działalność pożytku publicznego. Kiedy organizuję spacer, jest biletowany. Dzięki temu mogę żyć, ale dopóki nie mogę nikogo zatrudnić, jestem w stanie zrobić tylko tyle, ile zrobię sam, czyli rejsy i wycieczki. Poza tym wiele projektów wymaga ludzi, którzy mają umiejętności i wiedzę, nie tylko chęci. Bez zatrudnienia kompetentnych pracowników, nie da się takich działań prowadzić na dłuższą metę. Wolontariat jest fajną zabawą, kiedy robimy jednorazowe akcje. To bardzo mocne zredukowanie potencjału Fundacji, która – gdyby była wspierana przez miasto w tych latach, kiedy nie była – osiągnęłaby dzisiaj poziom kosmiczny. Rzeczywistość może być brutalna, szczególnie jak jest się dość niepokornym.

Co planujecie w przyszłości?

Być może teraz trzeba postawić sobie nowe cele. Moim marzeniem jest stworzenie żeglugi po Wiśle w skali Mazowsza: tak żeby można było z Warszawy popłynąć do Płocka czy nawet do Kazimierza Dolnego i tam poznawać rzekę. Realizuję to na swoich drewnianych krypach, na których jest cudownie, o ile mamy dobrą pogodę i świeci słonko. Natomiast wyprawy czasami trwają tydzień lub dłużej. Tak jak chciałem „Herbatnikiem” popłynąć do Amsterdamu, tak samo chętnie popłynąłbym nim do Płocka. Stateczkiem o jego gabarytach, z dachem nad głową i niewielką kabiną, zamiast drewnianej łodzi, na którą chlapie fala i pada deszcz. Można byłoby robić nim krótkie, edukacyjne wypady z dzieciakami, ale i wybrać się w dłuższy rejs z zapewnieniem podstawowego standardu.

Potencjał Wisły, który dzisiaj jest nadgryzany przez komercję w Warszawie, to po prostu łepek od szpilki. Rzeka ma go na całej długości, a nigdzie nie jest realizowana taka żegluga, o której mówię. Istnieje potrzeba stworzenia nowej wizji Wisły, nowej oferty i sposobu spotkania z nią. Myślę, że mamy wiedzę i doświadczenie, jak to zrobić. Tyle że do budowy takiego statku potrzeba pół miliona złotych. Nie mam takich pieniędzy, a na Polak Potrafi też takich kwot się nie zbiera. Więc z jednej strony jest to marzenie, z drugiej strony – marzenie tak odległe, że mało realne. Ale kto to wie.



Pies Przemka, mały Jurand pod batem Nieuchwytny. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

Jak z perspektywy doświadczenia pracy nad Wisłą oceniasz osiągnięcia miasta w gospodarowaniu nad rzeką?

Dobrze, że miasto ma pełnomocnika ds. Wisły. Uważam, że rzece powinno być dedykowane biuro z oddzielnym, specjalistycznym budżetem, bo jest to obszar o powierzchni dzielnicy, który ma bardzo wiele potrzeb. Zbudowano ośmiokilometrową ścieżkę na praskim brzegu rzeki, powstają plaże miejskie, tereny rekreacyjne, place zabaw dla dzieci, zupełnie nowa infrastruktura, pomosty i przystanie, czyli jest ruch w dobrą stronę.

Myślę jednak, że to trochę za mało. Ostatnio prowadziłem wycieczkę nad Wisłą w śródmiejskim odcinku i trudno było tamtędy przejść – cały brzeg jest dosłownie wybrukowany pustymi butelkami. To się nie stało wczoraj, minęły miesiące, odkąd nikt tam nie sprząta. Nie powinno tak być: ludzie, którzy byli na wycieczce, mają koszmarne wspomnienia. Jeśli chcemy, żeby Wisła żyła, trzeba tworzyć ofertę i warunki jej realizacji. Teren pod „Herbatnikiem” był zawsze tak przygotowany, żeby mogły przyjść mamy z dziećmi. Stawialiśmy sobie wysoko poprzeczkę, z czego wywodziła się jakość Fundacji i w pewnym sensie był to nasz program. Wisła powinna mieć właścicieli, którzy o nią dbają, robią lokalne akcje i są za nie fizycznie odpowiedzialni. Poza tym budowaliśmy w Fundacji świadomość, jak zachowywać się nad rzeką. Obecny śmietnik na bulwarze wynika z tego, że przychodzący tam ludzie są zatomizowani i nie mają nic wspólnego z Wisłą. Teren nad rzeką staje się miejscem, gdzie można za darmo napić się browarów ze sklepu.

Powstają inwestycje punktowe, którymi mogą się pochwalić politycy, np. wyremontowanie pomnika Syrenki i zrobienie fragmentu bulwaru przy nim, albo zainwestowanie ogromnych pieniędzy z projektu europejskiego, przeznaczonych na promocję turystyki rowerowej i wodnej na Wiśle, w budowę fontann na Podzamczu. Widziałbym to inaczej: najpierw realizujemy na całym obszarze podstawowe funkcje, a potem stopniowo je ulepszamy. Kiedy powstawały projekty bulwaru, staraliśmy się przekonać urząd miasta, by na całej jego długości znalazły się przyłącza mediów i punkty do cumowania statków i barek. Zapewnienie zaplecza technicznego powinno być źrenicą w oku miasta; tylko tak można rozwijać rekreacyjną funkcję wybrzeża. Udało się to zrobić tylko częściowo, ale dobrze, że chociaż tyle. Widzę tu rozdźwięk między marzeniem a spełnieniem. Myślę, że politycy, którzy o tym decydują, nie wypoczywają nad Wisłą i mentalnie są od niej daleko.

W tym momencie mała organizacja pozarządowa nie wytrzymuje rywalizacji z podmiotami, które prowadzą działania komercyjne. W miejscu, gdzie był KinoMost, w przyszłym roku jeden z warszawskich lokali postawi knajpę. Duża pływająca knajpa powstanie również w samym Porcie – w basenie zimowiska statków, a w poprzek portu znalazł się już wyciąg dla nart wodnych. Miasto wspiera nad Wisłą właśnie tego typu inwestycje. Nie mówię, że są złe, ale myślę, że należałoby rozważyć ich lokalizację i ze względu na funkcję tego terenu chcieliśmy urządzić go inaczej. Nie mamy na to wpływu, więc z bólem serca znikamy stamtąd.



Barka Herbatnik zakotwiczona w pochylni portowej. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

W jaki sposób powinna się w takim razie kształtować relacja warszawiaków z Wisłą?

Prowadzę zajęcia o rzece z dwunastolatkami na Zamku Królewskim i myślę, że Wisła może być kluczem do miejskiej tożsamości. Dzięki takiemu kluczowi daje się przemycić rozmaite wartości przyrodnicze, ideologiczne, historyczne. Warto być może nawet, by rzeka została objęta obowiązkowym programem w edukacji dzieci w Warszawie. Dzieciom można pokazać Wisłę jako fajną przygodę i przy okazji budować świadomość pokolenia, które kiedyś będzie podejmować decyzje. Jeżeli w młodości nauczą się szanować rzekę, te decyzje będą lepsze.

Podkreślasz, że lata zaangażowania nad Wisłą ukształtowały także ciebie. Co – wydaje się – działa i w drugą stronę. Na jednym z cotygodniowych spacerów Fundacji odniosłam wrażenie, że to ty tworzysz dla warszawiaków wielowątkowy obraz rzeki.

Uczę się jej ciągle. W ubiegłym roku miałem rejs z emerytami i mocno starsi panowie opowiadali swoje wspomnienia z okresu tuż po wojnie w Porcie Praskim. Pokazywali, gdzie od czasów powstania leży samolot aliancki. Do tej pory tam jest, znajdowałem jego szczątki, tylko nie potrafiłem rozpoznać. Zdarza się, że w książce na zupełnie inny temat pojawia się jedno zdanie dotyczące Wisły, które niesie ogromnie ważną treść. Zwłaszcza gdy się zna cały kontekst. To trochę jak śledztwo – czasem któryś element jest potrzebny do tego, żeby połączyć go z innym. Odkąd archiwum cyfrowe udostępniło swoje zasoby, zdarza mi się trafić na fotografie rzeczy, co do których nawet sobie nie zdawałem sprawy, że zostały sfotografowane. A wyglądają znajomo, bo znając je z przekazów, musiałem je sobie podobnie wyobrażać.

Obraz współczesnej Wisły jest w dużej mierze stworzony przez człowieka, warto więc wiedzieć, jak wyglądała kiedyś i dlaczego została ukształtowana w taki sposób. Staram się przygotowywać potrawę z Wisły, składającą się z różnych elementów: przyrodniczych, historycznych czy geograficznych – żeby wciągnąć ludzi. Nie wszyscy interesują się tylko ptakami, miastami czy składem chemicznym wody.

Mieszkam tu, więc tereny mazowieckie są obszarem, gdzie się poruszam. Z kolei odcinek między Gdańskiem a Bydgoszczą znam bardzo słabo. To są rejony, które wciąż czekają na odkrycie. Wisła jest światem, który może nie mieć końca. W 2004 roku pierwszy raz wybrałem się samotnie na zimową wyprawę dookoła Wisły w Warszawie. Kiedy docierałem do kresu miasta, słońce już zachodziło, ale prowadziła mnie ciekawość, żeby zobaczyć, co jest dalej, za zakrętem. Już teraz wiem, co jest dalej i znam tę drogę na pamięć do tego stopnia, że wypływam również w nocy, kiedy nie ma księżyca. Natomiast Wisła ma 1000 kilometrów i zmienia się co roku, a ja towarzyszę jej w tym, jak potrafię.



Przemek Pasek z małym Jurandem i dużym Julkiem. Fot. Ewa Drozda. Lic. CC BY-NC 4.0

Czy było warto? – w perspektywie utraty miejsca, które od 10 lat tworzyliście na Wiśle...

To jest bardzo przygniatające, kiedy trzeba samemu siekierką rozwalić własny dom. Chciałbym być już po tym doświadczeniu, żeby móc robić coś nowego. Z tym że teraz jestem 10 lat starszy, bezrobotny, bez ubezpieczenia ani bez ZUS-u i moja emerytura na przyszłość wynosi 60 złotych. Natomiast przeżyłem przygodę, która zmieniła bieg mojego życia. Zwłaszcza że wokół tego zbudowałem również samego siebie. W tym sensie „Herbatnik”, Port Czerniakowski i Wisła to jestem ja i nie bardzo mam gdzie się podziać. Chociaż jeszcze nie zapadły ostateczne rozstrzygnięcia, nie stoi tam jeszcze biurowiec, a „Herbatnik” ciągle jest w dolince. Szkoda mi trochę, że dostaliśmy w dupę, natomiast gdyby ktoś mi powiedział na początku 2003 roku, że przeżyję taką historię z „Herbatnikiem”, to za Boga bym nie uwierzył. Teraz też nie wierzę, ale być może za rok się spotkamy i okaże się, że nastąpiła jakaś cudowna zmiana na lepsze.

Rozmawiała Irena Jazukevič


Dowiedz się więcej...