Co i komu zabiera „wielka woda”?
FACEBOOK |

kontakt



Ośrodek Działań Ekologicznych „Źródła”
ul. Zielona 27, Łódź
tel. 42 632 3118
www.zrodla.org

sponsorzy

Projekt „Aby dojść do źródeł, trzeba płynąć pod prąd” o wartości całkowitej 433.900 zł dofinansowany jest w kwocie 378.880 zł ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, a jego część pod nazwą „Łodzią po skarb – gra miejska i warsztaty dla uczniów dotyczące ochrony wód” o wartości ogólnej 43.458 zł jest dofinansowana w formie dotacji ze środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Łodzi w kwocie 25.050 zł (słownie: dwudziestu pięciu tysięcy pięćdziesięciu złotych).

Zgodnie z wymogiem WFOŚiGW musimy też podać w tym miejscu link do strony www.zainwestujwekologię.pl



patroni



1,5% podatku na zieloną edukację



Co i komu zabiera „wielka woda”?


Być może właśnie w tej chwili, gdzieś w Polsce, na dnie przyszłego zbiornika retencyjnego burzony jest czyjś dom. Mieszkańcy wsi i miasteczek przeznaczonych do wysiedlenia płacą w ten sposób za spokojny sen tych, którzy mieszkają na terenach zagrożonych powodzią. W tym samym czasie wiele rodzin buduje swoje nowe domy na terenach zalewowych. Za jakiś czas płynąca nieopodal ich działek rzeka wyleje. Wały przeciwpowodziowe znów okażą się nieskuteczne, natura znów pokaże swoją potęgę. W mediach zobaczymy rozpacz i wściekłość tych ludzi. I wszyscy zrzucimy się na odszkodowania za ich zniszczone nowe domy.

Ten scenariusz znamy aż za dobrze. Powtarza się regularnie, raz na kilka lat, zazwyczaj w okresie wiosennych roztopów. Do miast i wsi zbliża się wielka fala, ich mieszkańcy w panice pakują więc najpotrzebniejsze rzeczy i uciekają na wyżej położone tereny. Kiedy woda opada, zaczynają się dyskusje o tym, jak uniknąć kolejnych tego rodzaju tragedii, jak uchronić ludzi oraz ich dobytek przed nieprzewidywalnymi wylewami rzek. Wtedy w debacie publicznej przez wszystkie przypadki zaczyna się odmienić dwa terminy: „zbiorniki retencyjne” i „wały przeciwpowodziowe”.



Kozanów, wrocławskie osiedle zbudowane na terenach zalewowych Odry i Ślęzy, podczas powodzi w 1997 r. Źródło

Ochrona przeciwpowodziowa po polsku…

Budowa zbiorników retencyjnych jest jednym z głównych narzędzi ochrony przed niekontrolowanymi wylewami rzek w Polsce. W tej chwili mamy ich w kraju dziewięćdziesiąt osiem, w planach jest budowa kilku kolejnych. Największe z nich to Soliński, Czorsztyński i Włocławski. Powstają poprzez zatamowanie biegu rzeki i spiętrzenie jej wód. Powyżej tamy tworzy się sztuczny zbiornik wodny, pełniący w zależności od potrzeby różne funkcje. Jeśli poziom rzeki niebezpiecznie się podnosi, zbiornik retencyjny przyjmuje nadmiar wody i chroni nadrzeczne tereny przed powodzią. Jeśli problem jest odwrotny – czyli istnieje zagrożenie suszą i poziom wód rzecznych gwałtownie się obniża – wody ze zbiornika zasilają rzekę i umożliwiają prawidłową irygację czy zaopatrzenie ludności w wodę pitną. Często wykorzystuje się także potencjał energetyczny tego rodzaju zbiorników. Dzięki temu, że poziom wody przed i za zaporą różnią się, można przechwycić energię wytwarzaną podczas spadu wody. Tyle o plusach.


… jej skutki dla przyrody…

Jednak jest też druga strona medalu. Argumentem najczęściej podnoszonym przez przeciwników tworzenia zbiorników retencyjnych jest ten, że budowa konstrukcji hydrotechnicznych o takiej skali ma olbrzymi, negatywny wpływ na przyrodę. Faktycznie, naturalny rytm życia rzeki z całą jego różnorodnością wraz z powstaniem zbiornika nieodwołalnie znika. Zostaje zastąpiony nienaturalnym, narzuconym przez człowieka reżimem hydrologicznym. To ludzie, a nie naturalny rytm przyrody zaczynają decydować o tym, ile popłynie wody, kiedy i którędy. Wysiłki inżynierów skierowane są na to, aby maksymalnie zdyscyplinować rzekę i przejąć pełną kontrolę nad jej „zachowaniami”. Stoi to w oczywistej sprzeczności z interesami pozostałych gatunków, zamieszkujących tereny nadrzeczne.

Zróżnicowanie koryta rzeki, wahania jej głębokości na różnych odcinkach biegu, obecność starorzeczy, piaszczystych łach i wysepek, okresowe wylewy rzek i zmiany koryta, swobodne meandrowanie – te wszystkie elementy mają fundamentalny wpływ na to, które gatunki zechcą osiedlić się w samej rzece oraz w jej sąsiedztwie. Im większa pomysłowość natury w dolinie danej rzeki, tym więcej gatunków uznaje ten teren za wart zasiedlenia. Owocuje to w tych miejscach największym, z punktu widzenia przyrodników, skarbem – bioróżnorodnością.

Tymczasem tradycyjne, obecne u nas od dziesiątek lat podejście do ochrony przeciwpowodziowej zakłada, że wszystkie te cenne z punktu widzenia bioróżnorodności czynniki stanowią poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa ludzi. Specjaliści od hydrotechniki, działający w imię spokoju mieszkańców terenów zagrożonych powodziami, stają więc okoniem wobec zachcianek natury i podejmują działania dokładnie odwrotne niż ona. Odcinają rzeki od ich starorzeczy, wtłaczają je w jedno koryto, otaczają je coraz wyższymi wałami, ograniczają meandrowanie, a na terenach nadbrzeżnych wycinają drzewa i krzewy, co ma jakoby ułatwić swobodny przepływ wód podczas powodzi. Dodatkowo dążą do eliminacji wypłyceń i podejmują wysiłki mające pogłębić koryto rzeki. W założeniu ma to ułatwić i przyspieszyć przepływ wód, a więc zminimalizować ryzyko rozlewania się rzeki. Pogłębianie dna powoduje jednak, że w okresach niedoboru wody następuje degeneracja terenów nadbrzeżnych, niewystarczająco zasilanych wodą z rzeki płynącą na dnie głębokiego koryta.

Tak okiełznana rzeka wygląda schludnie i porządnie. Niestety, większość przedstawicieli fauny i flory bojkotuje ten porządek i wyprowadza się z tak zagospodarowanej okolicy. Znikają ptaki lubujące się w płyciznach, wyspach i gęstych zaroślach nadbrzeżnych. Znikają liczne gatunki ryb – ponieważ źle reagują na nagłe wahania poziomu wody i na zmiany szybkości prądów. A są to typowe i nieuniknione skutki uboczne budowy zbiorników retencyjnych i obwałowań. Dodatkowo ryby (a szczególnie ich narybek) nie znajdują schronienia przed rwącym nurtem. Brzegi sztucznie umocnione, często betonem lub kamieniami, przestają pełnić funkcję bezpiecznej kryjówki. Pozbawienie rzeki możliwości okresowych wylewów oraz odcięcie jej od meandrów i starorzeczy powoduje natomiast, że okolicę opuszczają cenne gatunki ptaków brodzących oraz płazy, dla których takie miejsca są tradycyjnymi miejscami lęgu. Tego rodzaju negatywne skutki przyrodnicze można by wymieniać długo.


… i dla ludzi

Nie ulega wątpliwości, że duże inwestycje hydrotechniczne są bardzo kosztowne przyrodniczo. O wiele rzadziej i ciszej mówi się natomiast o ich kosztach społecznych. Aby uświadomić sobie ich dotkliwość, warto pojechać na Zalew Siemianówka w dorzeczu górnej Narwi. Mimo że nie pełni on funkcji przeciwpowodziowej (ma przeciwdziałać głównie niedoborom, a nie nadmiarowi wody w okolicy), to dobrze ilustruje problemy powstające przy tego rodzaju inwestycjach. Kiedy staniemy nad brzegiem tego sztucznego zbiornika i rozejrzymy się dookoła, zobaczymy głównie pola i lasy, a także nieliczne domki jednorodzinne. Do tego krajobrazu nijak nie pasuje kilka betonowych bloków rozrzuconych wśród pól. Zupełnie nie przystają one do tej sielskiej okolicy. To właśnie do nich przeprowadzono mieszkańców ośmiu wsi zalanych wodami zbiornika Siemianówka. Z tradycyjnych, drewnianych domów otoczonych ogrodami i sadami, w których chowały się całe pokolenia, trafili nagle do bloków z wielkiej płyty. Mają z nich widok na zalew, którego wody przykryły ich rodzinne siedliska. Młodzi jakoś przywykli, ale starszych wysiedleńców ta przeprowadzka kosztowała bardzo wiele. W okolicy do tej pory mówi się o wszechobecnej wśród nich depresji, a nawet o podejmowanych przez nich próbach samobójczych. Wiele osób zmarło krótko po przeprowadzce. Wody zalewu zabrały im nie tylko domy, ale przede wszystkim chęć do życia. Moment ich pożegnania z rodzinnymi wsiami utrwaliła Tamara Sołoniewicz w dokumentalnym filmie „Czy słyszysz jak płacze ziemia…” (1987).



Wiele lat później ostatnich wysiedleńców i ich rodziny odwiedził Andrzej Mitura, który utrwalił na zdjęciach życie osiedla. Fotograficzny reportaż dokumentuje, jak w scenerii ponurego blokowiska mieszkańcy kultywują wiejskie obyczaje i więzi zawiązane wiele lat wcześniej w zalanych wioskach.

Podobne emocje przeżywali mieszkańcy śląskiego Zarzecza, kiedy latem 1954 roku otrzymali nakazy opuszczenia domów. Dowiedzieli się, że mieszkają na dnie przyszłego Zbiornika Goczałkowickiego – koronnej inwestycji PRL-owskiego „planu sześcioletniego”. Dyskusji z władzą nie było. W pośpiechu zburzono trzysta czterdzieści domów, dwie szkoły, kościół, remizę oraz ekshumowano zmarłych spoczywających na tamtejszym cmentarzu (na tyle niedbale, że kiedy w 1992 roku wody zbiornika opadły, odsłoniły ludzkie szczątki i fragmenty nagrobków). Starano się także zerwać więzy łączące mieszkańców Zarzecza. Przesiedlono ich aż do 72 różnych miejscowości, rozsianych po całym Śląsku i Małopolsce. Wbrew odległości – od siebie nawzajem i od opuszczonego Zarzecza – udało im się jednak utrzymać bliskie kontakty oraz pamięć o rodzinnej miejscowości. Powołali do życia Towarzystwo Miłośników Zarzecza, wydają zarzecką gazetę, myślą o powołaniu muzeum, upamiętniającego zalane miasteczko. I rok w rok spotykają się nad brzegiem Zbiornika Goczałkowickiego, aby powspominać życie, które kiedyś tu prowadzili.

Zabudowania Zarzecza. Na głównym planie osiemnastowieczny kościół, zalany wraz z innymi zabudowaniami wodami Zalewu Goczałkowickiego w 1955 r. Źródło

„A później woda wszystko zabrała” – mówi Helena Okońska, która urodziła się i wychowała na terenach, które teraz znamy jako Jezioro Włocławskie. Zbiornik powstał po zbudowaniu tamy na Wiśle i miał być pierwszym z kilkunastu takich zbiorników w tej okolicy. Projekt był rozpisany na kilkanaście lat, ale ze względu na brak pieniędzy nigdy go nie dokończono. Historie ludzi, których wówczas wysiedlono zbiera Fundacja Ariari w ramach projektu „Zatopione wsie”.

Jej wolontariusze odszukują byłych mieszkańców nieistniejących już wsi i zbierają skrawki ich wspomnień. Ktoś opowiada o swoim rodzinnym domu, ktoś wspomina moment przesiedlenia, ktoś nuci piosenki, które kiedyś śpiewało się w zalanych wioskach. Projekt uświadamia, że wraz z powstaniem tego rodzaju zbiorników znikają nie tylko ślady kultury materialnej – tradycyjna zabudowa, kościoły czy nekropolie. Giną także zwyczaje, charakterystyczne dla danej okolicy i zrywane są więzi łączące małe wiejskie społeczności. Zmienia się nie tylko krajobraz fizyczny ale także kulturowy danej okolicy.

Przywołane powyżej przykłady są ilustracją narastającego w skali globalnej zjawiska, określanego mianem wysiedleń inwestycyjnych. Bank Światowy oszacował, że od 1945 roku do tego typu migracji zmuszonych zostało 420 milionów ludzi na całym świecie. Obecnie proces ten dotyka każdego roku około 10 milionów osób. Przesiedlenia związane z inwestycjami są w tej chwili trzecią co do wielkości kategorią ruchów migracyjnych (po wysiedleniach wewnętrznych i migracjach międzynarodowych). Inwestycje hydrotechniczne, ze względu na swoją skalę i duży obszar oddziaływania, uważane są za jedne z najbardziej kosztownych społecznie. Wywołują długoterminowe i trudne do oszacowania skutki – nie tylko dla osób bezpośrednio dotkniętych wysiedleniami, ale także dla społeczności przyjmujących migrantów. I choć świat zna przykłady o wiele drastyczniejsze niż opisane w tym tekście – żeby wspomnieć choćby o 1,6 miliona Chińczyków i Chinek wysiedlonych w związku z budową Zapory Trzech Przełomów na rzece Jangcy – w żaden sposób nie umniejsza to dramatów polskich wysiedleńców. Każde tego rodzaju wysiedlenie, niezależnie od skali, obciążone jest wielkim bagażem emocji.


Czy taka polityka jest skuteczna?

Zasadnicze pytanie brzmi: czy polska polityka przeciwpowodziowa jest skuteczna i warta tylu strat środowiskowych i społecznych? Wielu specjalistów ma co do tego poważne wątpliwości i zwraca uwagę na anachroniczność obecnego podejścia, opartego o obwałowania i zbiorniki retencyjne. Takie wnioski sformułowano m.in. w ekspertyzie przygotowanej na zlecenie kancelarii sejmu przez hydrologa dr Janusza Żelazińskiego.

Po każdej większej powodzi wały są odbudowywane i podnoszone. Nie tylko nie przynosi to pożądanych efektów, ale prowadzi do większych strat podczas następnej powodzi, bo wyższe wały „zachęcają” do nowych inwestycji na zagrożonym terenie. Ponadto ograniczenie przestrzeni dla płynącej wody zmniejsza przepustowość koryta, co powoduje dodatkowy wzrost maksymalnych poziomów wody, a w efekcie ponowne przerwanie obwałowań – tak brzmi jeden w wniosków ekspertyzy. Wynika z niej jasno, że środki techniczne takie jak obwałowania i zbiorniki przeciwpowodziowe są zawodne i nie dają możliwości kontrolowania przebiegu powodzi i ograniczenia rozmiarów klęski. Autor pisze wprost, że należy unikać tworzenia fałszywego poczucia bezpieczeństwa wśród ludności – poczucia opartego właśnie na przekonaniu, że wały i zbiorniki retencyjne skutecznie ochronią nas przed powodzią. Tak było np. w Górowie Iławeckim, gdzie woda ze zbiornika utworzonego na niewielkiej rzeczce przerwała tamę i zalała miasto prowadząc do poważnych zniszczeń i śmierci 3 osób.



Fala powodziowa na tamie we Włocławku (2010 r.). Źródło

Nawet jeśli jednak nie dojdzie do uszkodzenia zapory, to skuteczność wykorzystania sztucznych zbiorników do ochrony przeciwpowodziowej wciąż pozostaje dyskusyjna. Większość z nich szybko przyjmuje także dodatkowe funkcje np. służą jako miejsca rekreacji (np. Zalew Soliński w Bieszczadach) albo źródło wody pitnej. Aby jednak umożliwić takie wykorzystanie zbiorników, należy w nich utrzymywać w miarę stały, wysoki poziom wody. Oznacza to, że w przypadku nadejścia fali powodziowej rezerwy pojemności zbiorników są tak naprawdę niewielkie. Po wypełnieniu zbiornika podejmuje się decyzję o spuszczaniu z niego nadmiaru wody, co w konsekwencji i tak prowadzi do powodzi. Tak było np. w 2010 roku, gdy podczas letniej powodzi woda spuszczona ze zbiornika w Dobczycach (ujęcie wody pitnej dla Krakowa) zalała wsie położone poniżej tamy.



Tabliczka przypominająca o faktycznych sprawcach powodzi. Źródło

Jaki powinien być kierunek zmian? Renaturyzacja rzek i sąsiadujących z nią terenów podmokłych, odzyskiwanie dawnych terenów zalewowych, rezygnacja z osuszania bagien oraz wycinki roślinności w dolinach rzecznych, zaprzestanie inwestycji na terenach zagrożonych zalaniem. Wnioski te znajdziemy nie tylko we wspominanej ekspertyzie, ale także w „Prognozie oddziaływania na środowisko projektu polityki wodnej państwa do roku 2030” – dokumencie przygotowanym na zamówienie Ministerstwa Środowiska i Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej. Zatem wiedza już jest. Najbliższe lata pokażą, czy pójdą za nią także działania. Jeśli tak, jest nadzieja, że coraz rzadziej będziemy oglądać w mediach zrozpaczonych ludzi, którym „wielka woda” zabrała wszystko. I to bez względu na to, czy za tym określeniem będą się kryły wody powodzi czy zbiorników retencyjnych.

Marta Karbowiak


Źródła informacji:
PAP
Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej
Dziennik Zachodni
Wojciech Jankowski, Instytut Ochrony Środowiska: „Negatywny wpływ zabudowy hydrotechnicznej rzek na przyrodę”
Igor Pietkiewicz, Małgorzata Wójcik, SWPS: „Typy, charakterystyka i ryzyko związane z przesiedleniem”



Dowiedz się więcej...